(opis fotki dostępny po najechaniu na nią kursorem myszy)
Złomiska Turnia (2147 m), turnia w Dolinie Złomisk (słowackie Tatry Wysokie), stanowiąca południowe zakończenie Siarkańskiej Grani.
***Ranek jest piękny.
Lampa.
Wdychamy rześkie powietrze - pozostałość po mroźnej nocy.
Cień Tępej kładzie się potężną plamą ciemnego błękitu na wypełnionej śniegiem dolinie.
Idziemy.
Trzymamy tempo.
Młody na przedzie, jak zwykle roztrząsa problemy górskie lub historyczne, w zależności od tego, czego dotyczy aktualny wątek rozmowy.
Za nim idzie Artur, dotrzymując Młodemu nie tylko kroku w tempie pracy jego nóg, ale też w tempie pojawiania się jego myśli.
Potem w milczeniu idzie Ewa.
Na końcu idę ja. Koncentruję się na pracy kijków, wyłączając maksymalnie umysł. Tylko od czasu do czasu podnoszę wzrok dalej przed siebie, by nasycać oczy widokiem szczytów.
Nierealny błękit nieba rozpościera się nad nami.
Pokonując kolejne dziesiątki kroków spostrzegamy, że coraz śmielej atakuje nas mróz, który ukrywa się w potężnym cieniu Tępej. Pomaga mu w tym lekki, ale kąśliwy północny wiatr, stający nam naprzeciw, a który swym wszędobylstwem próbuje wygonić z nas ciepło zabrane jeszcze z chaty.
Zapinamy mocniej kurtki i ściągamy kaptury.
Pokonując kolejne progi doliny, przyglądamy się Złomiskiej. Wyszukuję na niej filarów, żlebów, ramion, aż w końcu pytam Młodego, z której to będzie strony.
"Z tamtej" - półkolisty ruch ramienia Młodego wyjaśnia mi, że szczegółów drogi powinienem się dopatrywać po pokonaniu kilku jeszcze zaśnieżonych progów.
Mozolnie przemierzając łagodnie wznoszące się pola śnieżne, od czasu do czasu spoglądam na oddalone od nas dwie postacie narciarzy, którzy w niezłym tempie kierują się na Żelazne Wrota.
Wreszcie, po paru kwadransach marszu, pada sugestia, byśmy chwilę odsapnęli. Młody jest jednak nieubłagany i stwierdza, że zrobimy to sobie dopiero na słońcu. Ech... faktycznie, jest trochę zimno, by tak sobie przystanąć, ale do słońca zarazem cholernie daleko.
To jeszcze paręnaście minut dreptania. No ale idziemy dalej.
Osiągamy wreszcie połać olśniewającej bieli.
Rest.
Stajemy w półkolu, patrzymy na Złomiską, jak też na inne, otaczające nas piki.
Niedaleko czwórka Czechów kończy przygotowania do wbicia się w jakąś drogę. Zostawiają narty za wantą wielkości dużej ciężarówki, kończą się szpeić i zaczynają przymierzać się do wejścia. Młody chwilę patrzy na nich. Okazało się, że miał w planach tę samą drogę.
Ale to nic. Poszukamy czegoś innego.
Tymczasem pogoda zaczyna leciutko wariować.
Słońce świeci jak oszalałe, ale północny wiatr, choć wieje lekko, to wytrwale wywiewa z nas nadmiar ciepła. Po pozbyciu się nadprogramowego gorąca - szczelniej zapinamy kurtki. Wyciągam z plecaka łapawice. Przez krótką chwilę bezruchu poczułem, jak bardzo zaczęły mi marznąć dłonie, czas je zatem ogrzać.
Mimo że błękit nieba nad nami jest niczym nieskażony - jakby z nicości pojawiły się nagle drobne płatki śniegu, który ewidentnie pada, wiedziony kierunkiem wiatru. Czysty surrealizm !
No dobra, idziemy dalej, bo czas ucieka.
Potężne pole śnieżne, które musimy pokonać pod lewą połać ściany, wyglądają imponująco. Patrzę na nie z rosnącym niepokojem - wszak trzy dni temu spadło dobrze ponad pół metra śniegu. Albo i metr.
Ale posłusznie idę za swoimi towarzyszami, tradycyjnie na końcu.
Wreszcie dochodzimy do skał.
"Zaczekajcie" - mówi Młody, po czym idzie kawałek w kierunku płytkiego żlebu, który powinniśmy przeciąć.
Korzystając z okazji, wkładamy kaski.
Kwadrans grzania dłoni w puchu sprawił, że jest mi w nie nieprzyzwoicie wręcz ciepło. Łapawice wędrują zatem za pazuchę, podobnie jak zapasowa czapka.
Młody wraca.
W krótkich słowach opowiada, co się stanie z wielką poduchą śniegu nawianego ze żlebu, gdy tylko zaczniemy go przekraczać. No i - w domyśle - co się również stanie wtedy z nami.
Musimy ominąć dołem.
"Idźcie w odległości od siebie".
No dobra, idziemy.
Nasze ślady robią wielką, kilkudziesięciometrowych rozmiarów literę U.
Omijamy.
No i jesteśmy tam, gdzie trzeba.
Wreszcie możemy się szpeić, zaraz wbijemy się w drogę.
Stopami pracowicie wydeptujemy platforemki na plecaki, linę i na siebie samych.
Wkładając raki, uprząż, dzieląc szpej i przeciągając linę, spoglądam na pogodę. Nie wygląda to dobrze. Wał gęstych, zbitych chmur znad głównej grani przesuwa się w naszą stronę, gnany coraz mocniejszym porywem północnego wiatru. A na południu też pojawiają się jakieś nieciekawe, rosnące do góry chmury. Pogoda najwyraźniej się łamie. A poza tym, kurczę, zimno !
Młody sobie jednak nic z tego nie robi.
Przed wejściem w drogę pijemy po łyku herbaty.
No i jazda !
Młody szybko posuwa do góry i zaraz znika nam z oczu. Co jakiś czas lina się nie przesuwa i słychać wówczas dźwięczne odgłosy pracy młotka.
Mijają minuty. Trochę długie i zimne minuty.
"Mam auto !!" - tubalny głos Młodego wyrywa nas z lekkiego odrętwienia.
Teraz idzie Ewa, parę metrów za nią - ja.
Nareszcie !
Nie ukrywam, że nie mogłem się doczekać - ależ zimno !
Dziaby siadają z przytłumionym stukiem, czubki raków wchodzą w śnieg i w trawki jak złoto.
Gdy Młody wybiera linę biegnącą do mnie, ja ciągnę za sobą linę która będzie potem asekurować Artura.
Dochodzę do pierwszego stanu, szybko oddaję śruby Młodemu, po czym zaczynam ściągać Artura, a Młody dalej drze w górę.
Cholera, gdyby tylko było trochę cieplej !
Pogoda zupełnie siadła. Przenikliwy, lodowaty, silny północy wiatr daje po kościach. Sypie coraz gęstszy śnieg, ni to suchy, ni to mokry, tnąc pod ostrym kątem. Resztki słońca uciekły gdzieś wysoko, wysoko ... a nas zaczyna oblepiać mlecznobiała przestrzeń. Widoczność znacznie spada.
Poświstywanie, skowyczące wycie i szum wiatru sprawia, że słyszymy się wzajemnie coraz gorzej.
Na domiar wszystkiego mroźny wiatr ścina resztki wilgoci, znajdującej się w powietrzu, przez co - gdy zachodzi potrzeba używać gołych dłoni - cały metalowy szpej zdaje się do nich nieprzyjemnie kleić. Ohydne to.
Po paru kwadransach moje grube rękawiczki z thermarest-u stają się dwoma bryłami lodu. Oblepione padającym śniegiem, jak też tym, co zgarniam po drodze, momentalnie zamarzły. Co jakiś czas strzepuję z nich nadmiar lodowych kryształków, ale niewiele to pomaga.
Paradoksalnie, w oblodzonych rękawicach jest ciepło ... Kiedyś czytałem, że człowiek w zalodzonym ubraniu nie marznie - lód doskonale izoluje go od zimna ... I faktycznie, sprawdzam teraz to na sobie. Z dobrym skutkiem. Tylko te cholernie klejące się do dłoni ostrza dziab, i śruby, i karabinki, gdy tylko muszę zdejmować rękawiczki ...
Czas mija. Wśród upiornej pogody pokonujemy kolejne progi, mechanicznie dziabiąc i wbijając raki, trochę podkręcając tempo. Kurczę, napiłbym się czegoś. Na stawanie i grzebanie w plecaku za termosem - nie ma czasu. Mój wierny camelbag już dawno zaniemógł - mimo dość dużego stężenia roztworu napoju wlanego do środka, dojmujące zimno ścięło go na tyle idealnie, że camelbagowa rurka zawiera tylko jednolity lód o lekko żółtawym zabarwieniu.
Praktycznie odzywamy się do siebie tylko tyle, ile musimy. Reszta czasu upływa nam na zamykaniu się w sobie, trzęsieniu się z zimna i mechanicznym podawaniu czy wybieraniu liny. Huk wiatru, jego lodowate porywy i śnieżna zamieć stanowi tło dla naszego milczenia.
No, wreszcie zaczyna się przedostatni wyciąg. Według słów Młodego przed nami jeszcze tylko ten wyciąg, a potem właściwie pół następnego; reszta to dodreptanie do grani.
Cieszymy się, bo zimno daje w kość. Poza tym przez ten cholerny wiatr prawie nie słyszymy swoich komend. Artur wyciąga więc krótkofalówki, daje jedną Młodemu. Mała, zgrabna Motorola. Pokazuje mu jak toto obsługiwać - może faktycznie będzie lepiej.
Młody sprawnie pokonuje trudności przedostatniego wyciągu. Brzęczenie w eterze krótkofalówki oznacza, że możemy iść. Rusza Ewa. I za chwilę ruszam ja.
Po paru metrach robi się jakoś trudno. I zbyt stromo. I mało wesoło. Cholera. Co się dzieje ?
Mozolnie pokonuję ten wyciąg. Jakoś strasznie siłowo mi to idzie. Walę dziabami z całej siły, wbijam raki na granicy wytrzymałości własnych łydek. Wykręcam śruby z nadmierną ekspresją. Pocę się. Klnę. Sapię.
Po dojściu do stanu i założeniu auta, dzielę się z Młodym swymi wątpliwościami co do trudności wyciągu.
"A - mówi Młody - po prostu nie chciało mi się iść tymi wszystkimi rynienkami i poszedłem prosto do góry".
No tak ...
Wreszcie następny, ostatni wyciąg i końcówka. Męcząc się przy wyjściu na grań, wychynąłem na czworakach z czeluści zimnej, mrocznej i lodowatej ściany wprost do Ewy i do Młodego.
Koniec.
Prostuję kości. Wybierając linę, krótko patrzę przed siebie, na zachód.
W mlecznej przestrzeni niewyraźną połacią odznacza się na dole Smocza Dolinka. Szczytów nie widać, utopione w mleku nie są w stanie przebić się przez tę szarzejącą biel. Ale wysoko widać słaby okrąg słońca, bardzo przychmurzony, dający jednak odrobinę ciepła. Uśmiecham się wewnętrznie.
Obok nas uwija się czwórka Czechów. Zrobili inną drogę i trawersują na prawo do żlebu, skąd zejdą w dół.
Chwila umiarkowanie cieplejszej aury mija błyskawicznie. Artur, wychodząc na grań, już nie dostrzeże Smoczej Dolinki. Znów się robi morderczo zimno i szaro.
Szykujemy się do zjazdu z pętli założonej za głaz. Młody wszystko robi bardzo szybko, ale dostaliśmy w kość tak bardzo, że nawet jemu ręce nie pracują tak sprawnie, jak powinny. Od mroźnego wiatru zaczynają nam szronieć brwi i rzęsy. Śnieg miecie cały czas. Odnoszę wrażenie, że gdybyśmy stali gdzie indziej niż na grani - utopilibyśmy się w nim.
Chwilę dyskutujemy, kto z nas zjeżdża ostatni. Ja się upieram, w sumie chyba najmniej zmarzłem, ale i Artur się upiera. Dobra, niech będzie, że ty.
Pierwszy znika Młody. Dobrą chwilę trwa, nim pokona te pięćdziesiąt metrów zamarzającej liny, klarując ją jeszcze po drodze.
Czekając na wolną linę, trzęsiemy się z zimna.
Po Młodym znika Ewa. Znów czekamy.
Kolejne minuty ...
Wreszcie widzę, że lina staje się luźna. Wpinam się na tyle szybko, na ile mogę. Ręce już nie te, a lepiej się nie pomylić ... Brzydkie wejście do zjazdu, grozi nieprzyjemnym, trochę ryzykownym wahadłem, ale jakoś daję radę. I już jadę.
Lina przesuwa się źle. Oblepiona śniegiem, który uparcie stara się ją zasypać w rynnie, którą przyszło nam zjeżdżać. Po jakichś dwóch minutach jestem na dole, wypinam się maksymalnie szybko, po czym razem z Młodym wołamy do Artura, że lina wolna.
Ale ...
Mijają minuty, a lina jest luźna. Wisi smętnie, szarpana wiatrem, a Artura nie widać.
Wrzeszczymy z Młodym. Nasze wrzaski, intensywne aż do bólu gardła, zdają się niknąć wśród porywów północnego wiatru, pośród załomów skał.
Drzemy się i drzemy, aż w pewnym momencie dociera do nas, że jest to bezskuteczne.
Szarpiemy liną. Nic.
Młody przypomina sobie o krótkofalówce. Niestety, musiał gdzieś nią stuknąć o coś, bo widzimy pękniętą szybkę, zaś próby włączenia jej spełzają na niczym. Klapa.
Co robić ? Nie mamy pomysłu. Pokonanie w górę pięćdziesięciu metrów stromego żlebu nie wchodzi w grę. Na dodatek Ewa już jakiś czas zeszła na dół, by powoli pokonać przerażające ją rozległe, strome pola śnieżne. Co się dzieje z Arturem ?
Młody zaczyna bluźnić - narzeka na zimno : nie założył nieprzewiewnych spodni, a dwie warstwy polaru nie chronią już tak skutecznie jak rano. Zimno zaczyna wysysać z nas coraz wątlejsze zapasy sił, pomijając że zaczyna się ściemniać.
W pewnej chwili, gdzieś nad nami, miga nam czerwień kurtki Artura - jedzie ! Wreszcie. Za parędziesiąt sekund, gdy staje pośród nas, mówi co się stało. Otóż, przy tej pogodzie, gdy był już gotów do zjazdu, zamarzł mu zakręcany karabinek, wpięty do taśmy zjazdowej, którym miał wpięte auto. Co z tego, że to wyrób Petzla - wystarczyło dosłownie kilkanaście minut, by zamarzająca, lepka wilgoć zlepiła go na amen. Nie miał jak zjechać, nie mógł zejść - nie mógł zrobić nic wpięty autem w stanowisko z taśmy wokół bloku. Gdy tak bezskutecznie próbował otworzyć jednak swojego hms-a, w końcu przypomniał sobie o nożu - i przeciął taśmę auta, co go uwolniło.
Klniemy na tę pogodę ...
Mówię Młodemu i Arturowi, by schodzili, a sam zajmę się liną, którą Młody błyskawicznie ściągnął. Nie protestują.
Gdy kończę pakować zwiniętą linę, są już kilkadziesiąt metrów niżej, gdzie czeka na nich Ewa.
Teraz już tylko zejść do chaty ...
Tylko ...
Po kwadransie ogarnia nas atramentowy, ciemnoniebieski mrok, w którym mróz nadal szczypie, wiatr świszczy, a śnieg sypie jak oszalały. Idziemy w kierunku chaty, czasem na wyczucie, czasem po resztce jakichś bliżej niezidentyfikowanych śladów.
Nawet nie czuć wtedy ani upływu czasu, ani zimna, ani zmęczenia, ani wielogodzinnego pragnienia ...
Dochodząc do chaty, patrzymy na nią jak na obiekt z innej planety. Obiekt, w którym jest widno, sucho, i oczywiście ciepło.
Do schroniskowej restauracji wchodzimy jako jedni z ostatnich. Nawet nie chce mi się jeść : zmuszam się do połknięcia czegoś ciepłego. Piwo wchodzi lepiej. Niemrawe zrazu opowieści nabierają rumieńców ...
Potem spłukuję ciężar dnia z całego ciała i spośród zlepionych włosów.
I w schroniskowym łóżku błyskawicznie porywa mnie Morfeusz ...
Rzecz się działa na początku marca 2008 r., podczas zimowego obozu Klubu Wysokogórskiego Warszawa w dolinie Mięguszowieckiej.