(opis fotki dostępny po najechaniu na nią kursorem myszy)
Petrovac (pełna nazwa : Petrovac u moru) jest niewielkim, położonym nieco na uboczu spokojnym miasteczkiem. Zjeżdża się doń ostro w dół, z drogi głównej. Skręcająca w prawo ulica prowadzi po chwili do centralnego punktu miasteczka - jest to gwieździste skrzyżowanie kilku ulic, a po jego lewej stronie znajduje się duży plac. Na tym placu można od biedy zaparkować samochód, ale głównym zastosowaniem placu jest przystanek autobusowy. W niektóre dni, głównie w okolice weekendów, na placu znajduje się masa ludzi, stoi po kilka autokarów, widać intensywną migrację turystów. Natomiast na końcu placu, w stosunkowo sporym baraku, znajduje się jedyny w miasteczku warsztat samochodowy. Nie wiem, w jakim zakresie można tam naprawić auto, nie miałem na szczęście potrzeby tym się interesować, ale w razie potrzeby na pewno można tam pójść.
Szukając kwatery, objechaliśmy miasteczko. Nie trwało to długo - Petrovac jest naprawdę niewielki. Kilkoma wąskimi uliczkami dojechaliśmy z powrotem do skrzyżowania z placem, gdzie zdecydowałem się na pozostawienie auta i rozejrzenie się za czymś docelowym.
Specjalnie długo nie musiałem się rozglądać. Okazało się bowiem, że w tym charakterystycznym miejscu można też z łatwością natknąć się na pewną panią, która robiła za coś w rodzaju biura turystycznego. Mianowicie pani ta stała przy wjeździe na plac, wyławiając potencjalnych klientów kwater i apartamentów spośród osób przybywających do Petrovaca, pytała o preferencje, a następnie sprawnie dawała znać właścicielowi odpowiedniej kwatery - jednemu z szeregu mężczyzn, którzy siedzieli sobie przy stolikach tubylczej mini-kawiarni po drugiej stronie ulicy, a który prowadził już bezpośrednie negocjacje z zainteresowanym turystą. Sprytnie pomyślane i rozwiązane. Dzięki temu od razu udało mi się powiedzieć tej pani, o co z grubsza mi chodzi i czego szukam, zaś pani od razu kiwnęła ręką na jednego z mężczyzn, który natychmiast do mnie podszedł.
Z rozmowy z tubylcem wynikło, że za kwaterę (nie apartament), położoną na piętrze domu, wprawdzie z łazienką, ale bez balkonu, ów pan życzy sobie "jedyne" 40 E. Podając tę cenę, ów pan zlustrował mnie uważnie, jakby chciał dostrzec, jakie to na mnie zrobi wrażenie. Może myślał, że zacznę się targować, może liczył na moją naiwność - nie wiem. Wiedziałem tylko tyle, że z uprzedniej lektury treści zawartych w necie jednoznacznie wynikało, że za taką cenę to można mieć w miarę nienajgorszy apartament. Nie chcąc marnować czasu na targowanie się z tym panem, powiedziałem mu po prostu "za dużo", czego najwyraźniej się nie spodziewał, bo z lekkim zaskoczeniem powtórzył moje "za dużo" ze zdecydowanie zdezorientowaną miną. Ja zaś postanowiłem poszukać czegoś samemu, nim zdecyduję się skorzystać z usług pani pośredniczki. A że akurat przyszedł czas na przestawienie auta, bo - jak się okazało - w zajętym przez siebie miejscu nie mogłem za długo stać, nadarzyła się okazja do pieszego zwiedzenia Petrovaca.
Zjechawszy zatem krętymi uliczkami w dół i pozostawiwszy samochód blisko miejskiej plaży, ruszyłem na samodzielne poszukiwanie kwatery. Nie było to specjalnie trudnym zadaniem. Petrovac jest bowiem miasteczkiem typowo turystycznym, w którym zdecydowaną większość zabudowy stanowią hoteliki, pensjonaty lub wille z kwaterami prywatnymi. Z założenia odpuściłem sobie wizyty w hotelach lub ośrodkach wypoczynkowych - z oczywistych przyczyn. Jednakowoż chodząc i szukając wolnych kwater, szybko zorientowałem się, że wolnego nie ma absolutnie nic. No cóż ... Kilkoro z właścicieli kwater powiedziało mi, że najlepiej jest iść jednak w okolice placu (gdzie już wcześniej byłem), bo jeśli ktoś ma wolną kwaterę, to idzie właśnie tam - i w ten sposób szuka wczasowiczów. Tak więc darowałem sobie samodzielne poszukiwanie kwatery widząc, że takie chodzenie i pytanie rzeczywiście mija się z celem.
Znalazłszy się ponownie na placu, podszedłem do pani łowiącej klientów kwater i powiedziałem jej, że szukam apartamentu. Po ustaleniu szczegółów, pani ta zawołała jednego z właścicieli kwater, siedzących w położonej nieopodal tubylczej kawiarni, i po chwili ów pan, siwy wysoki starszy nieco człowiek, podszedł do mnie.
W ten sposób poznałem pana o imieniu Vuko. Będę miał okazję napisać o nim niejedno jeszcze zdanie, więc - póki co - nie będę mieszał wątków. Pan Vuko powiedział, że ma wolny apartament, mniej więcej taki, jakiego poszukujemy i nawet niedaleko, toteż powiedziałem, że chciałbym go obejrzeć. Pan Vuko oczywiście przystał na to. Powiedział mi, że on przyjeżdża tu na swoim skuterku i żebym poszedł za nim, a on będzie powoli jechał. Ruszyliśmy.Dom pana Vuka mieścił się na zboczu, położonym między drogą obiegającą Petrovac od góry, a tymże centralnym skrzyżowaniem Petrovaca wraz z placem. Prowadząca doń droga była niewiarygodnie stroma. Rzecz jasna, skuterek pana Vuka radził sobie łatwiej z jej pochyłością niżby moje nogi, ale po kilku minutach znaleźliśmy się na miejscu.
Pan Vuko mieszkał na samym końcu tej drogi. Jego dom - mały i raczej stary budyneczek - znajdował się na niewielkiej skarpie, a nieco poniżej - stał piętrowy klocek z apartamentami na wynajem. Całość sprawiała pozytywne wrażenie, dom wyglądał na dość nowy, miejsca do parkowania auta było dość, a cztery znajdujące się w domu apartamenty nie budziły moich obaw co do zagrożenia nadmierną ilością potencjalnych sąsiadów. Spokojne położenie domu i obfitość dokolnej roślinności wywarły na mnie dobre odczucia.
Apartament w środku też był nienajgorszy. Malutki pokoik z podwójnym łóżkiem, w miarę przestronna łazienka, zgrabny przedpokoik i przyzwoitej wielkości pokój główny z dwuosobowym łóżkiem, aneksem kuchennym, wielkim telewizorem i klimatyzacją - spodobały mi się, zwłaszcza że był to apartament położony na parterze, dzięki czemu wprost przez balkon wychodziło się wprost do niewielkiego ogrodu, w którym stal stolik z krzesłami i parasolem, i skąd widać było morze.
No więc, gadu gadu, aż przeszedłem do rzeczy dla mnie najważniejszej, poza samą ceną oczywiście. Mianowicie, z uprzedniej lektury przewodnika i forum o Czarnogórze wiedziałem, że w Czarnogórze są problemy z dostawami wody bieżącej, które nie omijają nawet lepszych hoteli. Oprócz tego są też problemy z dostawami prądu, ale to akurat mniej mnie martwi - trochę trudno jest bez prądu, ale bez wody - to się zupełnie nie da. Moje wątpliwości pan Vuko rozjaśnia natychmiast - krótko i zwięźle mówi, że jeżeli jest prąd, to jest i woda. Tłumaczy mi potem, że miasteczko jest zasilane wodą z pomp elektrycznych, że owszem, zdarzają się awarie, ale w tym roku było to tylko raz i trwało to zaledwie kilka godzin. To, co mówi pan Vuko, brzmi rozsądnie i wiarygodnie, toteż przystępuję do ustalenia ceny. Pan Vuko mówi o 45 E za dzień, próbuję się targować, ale nieszczególnie mi to idzie, więc zostaje na tym co jest. Pozostaje mi się zatem powiedzieć panu Vuko, żeby poczekał pół godzinki, przyjadę samochodem, żona zobaczy, jak jej się spodoba - to zostajemy. Okay, nie ma problemu.
W kilkanaście minut później jesteśmy na miejscu całą trójką. Moja toyota z wysiłkiem, ale bez niespodzianek pokonuje stromy podjazd. Jest on wąski - i z zakrętem - więc trochę się martwię na przyszłość, jak tędy będę jeździł.
Na miejscu pan Vuko już czeka i cierpliwie asystuje przy oglądaniu apartamentu i jego otoczenia przez moją żonę. Pojawiające się wątpliwości są czasami trudne do wyrażenia słowami, gdyż pan Vuko mówi wyłącznie po serbsku. Ale okazuje się, że wiadomo o co chodzi, gdyż pan Vuko zapewnia, że rozumie nas i naszą polszczyznę doskonale. No to jest super. Zostajemy tu.
Kolejnym etapem jest zapłacenie za kwaterę. Mamy plan, żeby nie płacić całości od razu, z wiadomych przyczyn - a nuż okaże się, że nagle "zabraknie wody" albo "zabraknie prądu". Mówimy więc panu Vukowi - pół teraz, pół potem. Aliści okazuje się znienacka, że pan Vuko przestał rozumieć naszą polszczyznę. Powtarzamy - bezskutecznie. Pan Vuko bezradnie popatruje po nas, rozkłada ręce - nie rozumie o czym mówimy. Jego bezbrzeżnie bezradny wzrok utwierdza nas w przekonaniu, że faktycznie mówimy niezrozumiale. Zbieram się w sobie - i dobierając nieliczne znane mi serbskie słowa i zwroty tłumaczę mu dosadnie - teraz dostanie połowę, drugą połowę za kilka dni. Wreszcie - uff, pan Vuko pojął. I odpowiada krótko - nie. Całość od razu. I od razu staje się jasne, że inaczej się nie da. Dobra, niech będzie.Ale od razu pytam pana Vuko, jaki tu jest adres. Pan Vuko pyta - jak to ? Odpowiadam, że chciałbym wiedzieć gdzie mieszkam i u kogo, bo może być mi to potrzebne w najrozmaitszych okolicznościach, w końcu jestem za granicą. Pan Vuko mówi, że ta ulica się nie nazywa. Że jego dom nie ma numeru. Co więcej, jego tu wszyscy znają, że jak powiem, że mieszkam u Vuka, to wszyscy będą wiedzieć o kogo chodzi. No a gdybym się już zupełnie zgubił, to ta okolica (miał chyba na myśli parę sąsiednich domostw) nazywa się ... i tu pada jakaś długa, trudna do powtórzenia nazwa. Poza tym on ma komórkę - i tu wyjmuje ją z kieszeni spodni - i może dać mi numer, w razie potrzeby mogę zadzwonić. Cieszy mnie ta deklaracja, lecz ni stad ni zowąd pan Vuko zmienia temat, opowiada nam o plażach, gdzie są, która lepsza, jak na nie trafić, opowiada gdzie są sklepy, poczta itd. No fajnie. Ale w sumie jestem na wakacjach, niech se człowiek ma. Pytam jeszcze pana Vuka, czy potrzebne mu są nasze paszporty. Odpowiedź jest krótka i szybka - nic mu nie jest potrzebne. Uśmiecham się ze zrozumieniem - w końcu forsa to grunt ... Miewam krótką chwilę zastanowienia, czy może nie trzeba się w Czarnogórze przypadkiem zameldować ? Poza tym, czy nie spytać pana Vuka, czy ma tylko imię ? Wszak nazwisko to chyba nie jest nieznany tam wynalazek ... Ale odpuszczam sobie. W wakacje nie trzeba mi niepotrzebnych emocji, wystarczająco zmęczyła mnie dwudniowa podróż nad morze.
Szeleszczący banknot o nominale pięćset euro wędruje z mojej dłoni do dłoni pana Vuko, co - zdaje się - bardzo tego ostatniego raduje, po czym pan Vuko zmyka szybko, by wydać mi resztę. Zjawia się po paru minutach, wydając mi dziesięć, a nie pięć euro reszty. Spoglądam nań pytająco i dowiaduję się (a raczej domyślam, bo nie zrozumiałem jego wypowiedzi), że to taki bonus z jego strony. No i fajnie.
Nosimy nasze klamoty do środka, za którymś razem spotykam ponownie pana Vuka, jak dosiada swego skuterka. Do siedzenia ma przyczepioną wędkę. Z uśmiechem pokazuje mi ruchem ręki, że jedzie właśnie na ryby. Uśmiecham się i ja.
Dokładnie oglądamy naszą kwaterę. Wszystko działa. Aneks kuchenny nie jest najgorzej wyposażony, jest mała lodówka, kuchenka elektryczna. Nie ma tylko takiej banalnej rzeczy jak czajnik. No cóż ... Nie darmo wieźliśmy z Polski na wszelki wypadek mały, tani czajnik elektryczny, zrobiony pracowitymi rękami skośnookich pracowników lub więźniów. Będzie jak znalazł, kosztował grosze, więc w razie czego nie szkoda go będzie wyrzucić. Generalnie nie jest źle. Widok za oknem - śliczny. W oddali - Adriatyk. Bliziutko - niewielka mandarynka z zielonymi jeszcze owocami, spory winogron, poza tym wysoki żywopłot, oddzielający naszą część ogródka od sąsiadów obok i niżej.
Lustracja łazienki wypada znacznie gorzej. Kilka sporych, odcinających się czernią pajęczyn, niedomyte lustro i umywalka, ruchoma muszla sedesowa i wanna "drugiej czystości" sprawiają, że jednoznacznie oceniamy, że panu Vukowi (albo prędzej jego żonie) nie chce się sprzątać po gościach. Biorąc wieczorny prysznic, po raz pierwszy od dawna wkładam klapki nie dlatego, że tak się robić powinno dla zachowania higieny, ale dlatego, że autentycznie czuję taką potrzebę dla ochrony swoich stóp.
Ale co tam się przejmować - jesteśmy w końcu na wakacjach !
poprzednia strona <<<< | następna strona >>>>
pierwsza strona |
strona główna